Źródło: Archiwum własne lek.wet. Łukasza Łebka
  • Zoocialowe news

„A Goździkowa poleciła…” - czyli jaki wpływ ma internet na pracę w gabinecie weterynaryjnym – opowiada Łukasz Łebek

Opublikowane: 11:46 Przeczytasz w: 9 min

Przyszło nam żyć w czasach oferujących wielkie możliwości. Wykonując kilka kliknięć w urządzeniu mniejszym od tabliczki czekolady, dostajemy całą wiedzę świata. Młodzież pewnie nie zrozumie tego zadziwienia. Moje pokolenie (ależ to źle brzmi!) pamięta jeszcze encyklopedie, które zajmowały kilometry półek na regale, konieczność przekopywania wielu tomów i składania interesującej nas wiedzy z drobnych fragmentów.

Spis treści

    Obecnie dostęp do informacji jest prawie natychmiastowy. Sam z tego korzystam. Nie jestem piewcą czasów minionych i z entuzjazmem czerpię z tego, co oferuje nam postęp. Jednocześnie dostęp do informacji niejednokrotnie utrudnia mi pracę. Opiekunowie moich pacjentów – w trosce o swoje zwierzęta, szukają pomocy także w sieci. Nie uważam, że jest to całkowicie złe. Poszerzanie wiedzy zawsze jest wskazane. Niestety opiekunowie zwierząt ulegają także internetowym poradom, które niejednokrotnie mogą narazić na szwank zdrowie i życie istoty, która zależna jest od decyzji człowieka. 

    Zapytaj experta..."Nie zadzieraj z weterynarzem" - Łukasz Łebek

    Łukasz Łebek — kiedy był małym chłopcem pragnął podążać śladami Jaques'a Cousteau, niestety dostaje ataku choroby morskiej nawet na pontonie w aquaparku. W ostrym przypływie mizantropii postanowił zostać lekarzem weterynarii (nie bez znaczenia jest tu także sympatia do zwierząt), bo przecież to praca ze zwierzętami nie ludźmi. Całe studia planował leczenie krów i świń, życie jednak pchnęło go w odmęty psio/kociej interny. Czego nie żałuje. Zawodowo praktykuje w jednej z tarnogórskich przychodni. W codziennej pracy stawia na budowanie porozumienia na linii wet-opiekun zwierzęcia. Po godzinach chwyta za pióro (wirtualne z powodu koszmarnego charakteru pisma) i tworzy w sieci pod przykrywką FanPage'a "Nie zadzieraj z weterynarzem". Zdarzyło mu się mądrzyć tu i tam. Czuje, że ma prawo do tytułu Grafomana — popełnił trzy książki (choć nie jest pewien czy te dla dzieci się liczą). Prywatnie zakochany mąż, tata trójki (o zgrozo) dzieci, słuchacz miotający się między punkiem a metalem, zapalony kupowacz, a nawet czytacz książek. Boi się Buki. Agituje na rzecz delegalizacji sernika z rodzynkami.

    Facebook: https://www.facebook.com/niezadzierajzweterynarzem/

    Czy to źle, że opiekunowie szukają informacji w sieci?   

    Zdecydowanie nie!  


    Z mojego punktu widzenia chęć poszukiwania wiedzy jest zawsze godna pochwały. Zwykle łatwiej pracuje się z człowiekiem, który w obliczu choroby zapozna się z rządzącymi nią prawami. Prościej mi wytłumaczyć zachodzące zmiany czy zwroty w procesie chorobowym, jeżeli opiekun dokształcił sięw temacie problemu, któremu próbujemy zaradzić.  

    Do sięgnięcia w czeluści pchają nas częściej problemy przewlekłe niż ostre – chyba że ten nagły nie daje pomyślnych rokowań. „Złe wieści” motywują do tego, aby szukać pomocy wszędzie, chociażby na internetowym forum czy grupie w mediach społecznościowych. I generalnie nie mam z tym problemu. Dla mnie opiekun jest partnerem w walce z chorobą. Jeżeli znajdzie on jakiś trop, którym możemy podążyć, a na jaki ja nie wpadłem, to czemu nie mielibyśmy go sprawdzić? Tym bardziej, że może on poświęcić znacznie więcej zasobów na szukanie rozwiązania niż ja. A to z prostej przyczyny, że on ma tylko tego jednego zwierzaka, a ja muszę swoje zasoby dzielić pomiędzy wielu pacjentów. Z tego powodu zawsze z entuzjazmem podchodzę do „doktorze a może byśmy tak jeszcze…?”. Pewnie! Sprawdźmy! 

    Jednakże… 

    Korzystanie z internetowych porad ma też mroczną stronę. Wirtualna rzeczywistość jest pełna osób, które nie mają ani wiedzy, ani kompetencji, aby stawiać diagnozy. Mimo to chętnie to robią. „To na pewno choroba X, bo mój pies miał tak samo. Możesz mu podać…”. Może to i choroba X? A może Y, Z lub Ć? Większość zestawów objawów można dopasować do wielu jednostek chorobowych, które będą wymagać odmiennych procedur. „Twój kot ma katar. Idź do weta po antybiotyk”. No tak. Tylko że gabinet weterynaryjny to nie apteka – nie wydaje leków z przepisu użytkownika forum internetowego. Poza tym jaki to katar? Tylko katar? Jak zwierzę brzmi osłuchowo? Serio, nie mamy na półkach leku podpisanego „Antybiotyk na katar”. To tak nie działa. 

    Nie mniej ważnym aspektem jest odpowiedzialność. Badając, stawiając diagnozę i ordynując leczenie, biorę na siebie odpowiedzialność. Oczywiście nie jestem w stanie wielu rzeczy przewidzieć, jednak zawieramy umowę z opiekunem, że postępowanie budowane jest na medycynie opartej na badaniach. A kto bierze odpowiedzialność za leki zalecone w internecie? Jeżeli kot umrze po leku przeciwgorączkowym dla bobasa, kto będzie winien? Oczywiście opiekun, bo przecież losowy użytkownik facebooka tylko udzielał rad w dobrej wierze.  

    Największą trudnością w pozyskiwaniu informacji w internecie jest weryfikacja ich prawdziwości 

    Każdy może publikować w sieci. Możemy założyć w tym momencie stronę www.wyleczfelv.pl i opisać na niej jak cudownie działa oregano w leczeniu zakaźnej białaczki kotów (FeLV).  Zapewne większość z użytkowników sieci postuka się czoło i przejdzie nad tematem obojętnie. Niestety znajdą się i tacy, którzy zaczną podawać oregano swoim chorym kotom. Nie jest ono toksyczne, ale białaczki też nie wyleczy. Przykład może wydać się absurdalny, ale taka sytuacja nie jest niemożliwa. Nie każdy artykuł jest publikacją naukową. Wiele z nich nawet nie opiera się na rzetelnych badaniach, a nam bez dostępu do wiedzy specjalistycznej i literatury ciężko będzie go zweryfikować. Dlatego znalezione informacje przedyskutuj ze swoim lekarzem weterynarii, zamiast traktować jako pewnik wszystko, co znajdziesz w internecie.  

    Internetowe diagnozy bywają różne. Wszystkie łączy to, że nie można ich brać pod uwagę przy doborze leczenia. To lekarz może wprowadzić dopiero po przeprowadzeniu badania. Obejmuje ono wywiad, badanie ogólne, badanie szczegółowe i badania dodatkowe (jeżeli są potrzebne). Opis zaobserwowanych objawów na facebookowej grupie można podciągnąć jedynie pod jako taki wywiad. Reszty kroków nie możemy przeprowadzić zdalnie. Niestety trzeba się pofatygować do gabinetu. Niektórzy pewnie wcześniej spytają jeszcze o radę doktora Google’a, ale z nim także należy uważać. Ten typek ma dość czarne poczucie humoru i zwykle jako pierwsze podaje problemy z tych bardziej imponujących. Pamiętam jednego pana, który przyszedł na wizytę z drapiącym się szczeniakiem i „Listą najprawdopodobniejszych rozpoznań ułożoną od najbardziej do najmniej prawdopodobnego”. Tak utrzymywał wspomniany mężczyzna. Oczywiście lista opracowana została przy pomocy wyszukiwarki i mediów społecznościowych. Na pierwszym miejscu znalazła się pęcherzyca, na drugim czerniak. Gdzieś dalej atopia i nużeniec, a na samym końcu pchły, które pan z góry wykluczył. Tymczasem jego listę należało czytać dokładnie od tyłu, gdyż biedny pies drapał się właśnie wskutek aktywności pcheł i wywołanych przez nie zapalenia. A to zaskoczenie, nieprawdaż? 

    Dlaczego ludzie szukają pomocy w sieci?  

    Zapewne przyczyn takiego zjawiska jest wiele. Wydaje mi się, że niektórym łatwiej zadać pytanie anonimowo, używając tekstu niż w bezpośredniej rozmowie ze specjalistą. Czują się bezpieczniej, mają poczucie ochrony przed ośmieszeniem. To tu leży właśnie problem. Niejeden człowiek boi się, że przez brak wiedzy (której posiadania nikt od niego nie wymaga!) zostanie wzięty za ignoranta. Co jest oczywiści bezpodstawną obawą, bo żaden specjalista w swojej dziedzinie nie oczekuje wiedzy od swoich klientów. Jeśli wszyscy znali się na wszystkim to specjalizacje nie byłyby potrzebne. Tymczasem bywa nam ciężko powiedzieć „Nie rozumiem. Proszę wytłumaczyć raz jeszcze”. Wielokrotnie zdarzyło mi się, że w trakcie wizyty rozmówca przytakiwał i utrzymywał, że wszystko jest jasne, by dopiero po kilkukrotnym dopytywaniu przyznać się, że jednak nie do końca. I jeżeli w końcu taki człowiek się przyznaje, to super! Gorzej, jeśli przytakuje, a w domu zalecenia wykonuje na opak albo wcale.  

    Obserwując wpisy pojawiające się na grupach internetowych, dochodzę do wniosku, że większość z nich wynika niestety z niedogadania się na linii opiekun-lekarz weterynarii. I nie można zrzucić całej winy na opiekunów, którzy nie chcą się przyznać do niezrozumienia zaleceń czy charakteru choroby. My lekarze też przyczyniamy się nie raz do tego, że opiekun, opuszczając nasz gabinet, biegnie do komputera, aby w sieci znaleźć rozwiązanie lub wyjaśnienia. Bywa, że zapominamy o prostym fakcie, że coś, co dla nas jest oczywiste, nie musi takie być dla naszych klientów. W komunikacji nie sprzyja także pośpiech. Znacznie łatwiej zrozumieć opiekunom problem, z którym walczymy, jeżeli pozostawimy sobie czas na pytania i sformułowanie dobrych, zrozumiałych zaleceń.

    Współpraca w gabinecie weterynaryjnym 

    Obecnie lekarz weterynarii przestał być jedynym źródłem wiedzy na temat zdrowia zwierząt. Niestety nie każda informacja, która jest dostępna dla opiekunów zwierząt jest prawdziwa czy też aktualna. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy rezygnować z poszukiwania wiedzy w sieci. Należy jednak podchodzić do tego z pewną dozą nieufności i nie próbować, w miejscu badania przeprowadzonego przez lekarza, umieszczać zamiennika w postaci konsultacji na facebooku. Jednocześnie życzę sobie i moim kolegom, abyśmy w trakcie wizyt budowali poczucie wzajemnego poszanowania i zrozumienia. Dzięki temu rzadziej będziemy musieli prostować diagnozy postawione przez internetowych “weterynarzy”. 

    Oceń artykuł

    Ogólna ocena: 0,0 | liczba ocen: 0
    0/400

    Brak komentarzy

    Nikt jeszcze nie dodał komentarza do tego artykułu.

    Nasi eksperci